czwartek, 2 października 2014

Zagrać na nosie gigantom



Nikt nie wierzył w sukces tego przedsięwzięcia. Właściwie, gdybym usłyszała o tym przed premierą niezwykle kasowego serialu „House of Cards”, byłabym pierwszą, która rzuci kamieniem. Na szczęście, nie słyszałam, więc nie muszę teraz posypywać głowy popiołem. Serial odniósł gigantyczny sukces i stanowi najbardziej spektakularny wstęp do dyskusji o przyszłość mediów, jaki można sobie wyobrazić.



Netfix, największa na świecie wypożyczalnia, która zdążyła się już stać telewizją internetową, wpadła na pomysł: Hej! Dlaczego nie wyprodukować serialu?
            Zatem platforma internetowa zabrała się za tworzenie remake'u tworu BBC o bezwzględnym świecie polityki. Nie dość, że wkroczyła na cudzy grunt (przecież Internet może co najwyżej udostępniać serię, a nie je tworzyć, ot co!), złamała przy okazji wszystkie obowiązujące zasady: projekt dostał budżet 100 milionów dolarów (sic!), mieli w nim wziąć udział między innymi David Fincher (reżyser „The Social Network”) i Kevin Spacey, Netfilx zamówił od razu (o zgrozo) dwie serię, a pierwsza za jednym razem miała trafić do sieci. Mocny początek? Cóż, serial zgarnął trzy nagrody Emmy, a Robin Wright za rolę Claire Underwood  otrzymała Złotego Globa. Wciągu dwunastu dni od premiery „House of Cards”, chociaż jeden odcinek serialu obejrzało prawie trzy miliony zarejestrowanych użytkowników serwisu Netflix (pamiętajmy, ze są jeszcze osoby oglądające serial nielegalnie, ale o nich cicho sza).
            Jak wiele telewizji analogowych może pochwalić się takim dziełem? Rewolucja? Jak najbardziej. Nowe media? Oczywiście.
Bo na formie serialu wcale się nie kończy. Scenarzyści nie zapomnieli, na jakim podwórku grają: nie ma tu miejsca na sentymenty, nikt nie rozczula się nad konwenansami. To serial dwudziestego pierwszego wieku o dwudziestym pierwszym wieku. Mamy młodą reporterkę, Zoe, córkę pokolenia globalnego, która niszczy szefowi karierę, przez jeden wpis na Twitterze (pamiętaj, że w tych czasach, mówiąc do jednej osoby, tak naprawdę mówisz do tysiąca), jako najbardziej pożądane nazwisko dziennikarskiego świata rozpoczyna pracę w platformie stricte internetowej, zatrudniającej świeżych redaktorów i zapewniających dużą niezależność, a gdy główny bohater popełnia niezłą gafę podczas debaty telewizyjnej, dubstepowy, dziesięciogodzinny remix jego niemądrej wypowiedzi następnego dnia ląduje na YouTube'ie.
            Jak już wyżej wspomniałam, scenarzyści nie bawią się w konwenanse, rzeczywistość odwzorowana jest wiernie. W serialowym Waszyngtonie tradycyjne media wciąż są potęgą, mającą, mówiąc eufemistycznie, lekceważący stosunek do siły Internetu. Gdy Zoe pracuje w redakcji umierającej gazety i błaga naczelnego o możliwość prowadzenia bloga, całe kolegium patrzy się na nią z politowaniem, jak na niesfornego, niedoświadczonego szczeniaka. Koniec końców, dziewczyna sama ulega czarowi szklanego ekranu, udzielając bardzo krótkiego wywiadu w telewizji. W końcu, jest ciekawostka z sieci.
Ale przykładów bezczelnego zachowania nie trzeba wcale daleko szukać. Nasz rodzimy twórca, Krzysztof Gonciarz, na swoim Facebooku wspominał, jak jedna z sieci telewizyjnych zaproponowała mu opublikowanie zrealizowanej przez niego serii podróżniczej z Japonii w zamian za podanie go jako twórcy materiałów. Czyżbym zapomniała wspomnieć o korzyściach płynących z takiej transakcji? Otóż nie. Telewizja uważała, że youtuber odda owoc swojej ciężkiej pracy za darmo. Ale hej, przecież będzie w TELEWIZJI.
            A przecież wszystkie standardowe media prawie pod każdym względem przegrywają z Internetem. I nie mówię tego, ponieważ uważam, że są one martwe. Jest to moja, jak najbardziej obiektywna opinia. No bo, kto w dzisiejszych czasach nie ma smartphone'a? Każda, szanująca się gazeta posiada stosowne aplikacje, można więc czytać ją w pociągu, nie szarpiąc się z arkuszami A3, a ile drzew nam podziękuje. Poza tym, całe to „eko” jest takie modne. No i od czego są blogi?
Kto dziś słucha radia? I nie mam tu na myśli włączenia stacji na chybił trafił w samochodzie, kiedy przed nami godzina stania w korku. Myślę, że osób lubujących się w konkretnych audycjach, wyczekujących na nie całymi dniami, można policzyć na palcach jednej ręki. Albo i nie.
No i ten nieszczęsny YouTube. Oczywiście, roi się na nim od filmików z Minecraftem, ale równie dobrze ktoś mógłby powiedzieć, że filmy i kinematografia są słabe, ponieważ stworzyły coś takiego, jak polskie komedie romantyczne. Na YouTube'ie można znaleźć wiele wartościowych treści, nie tylko rozrywkowych (jak kanał Włodka Markowicza i Karola Paciorka, znany pod nazwą „Lekkostronniczy.tv” czy Sylwestra Wardęgi, który, swoją drogą, swoim filmikiem o zmutowanym pająku odniósł spektakularny sukces), ale także poważnej (kanały takie jak „Polimaty” czy „Scifun”).
Internet daje dużą niezależność w tworzeniu, nie cenzuruje tak bezlitośnie jak dzieje się to w świecie standardowych mediów. No i oczywiście, cały społeczny humor, toczy się w Internecie. Dziś mało osób opowiada kawały. Dzisiaj znajomi wysyłają do siebie memy. Sieć ma ogromny zasięg i działa błyskawicznie. Kiedy pojawi się jakiś news, wszystko, co należy zrobić, to o nim napisać i go udostępnić, a reszta dzieje się sama. Odbiorcy sami przekażą go dalej, jeśli okaże się tego wart. Poza tym, dystans między widzem, a nadawcą jest niewyobrażalnie mniejszy. Jak powiedział Radosław Kotarski: Kiedy coś nie spodoba się subskrybentowi w telewizji, nie pójdzie i nie napisze do redakcji listu, a do mnie może wysłać szybką wiadomość. Kolejna zaleta Internetu – twórcy są osobami z krwi i kości, a nie CELEBRYTAMI ze szklanego ekranu.
            No dobrze, jest we mnie trochę jadu. Byłabym niesprawiedliwa (a taka być nie mogę!), gdybym nie przyznała, że rynek medialny powoli przestaje być tak bardzo konserwatywny – Łukasz Jakóbiak zaproszony do programu Kuby Wojewódzkiego, fanpage jako obowiązkowy element promocji każdej, szanującej się firmy, kampania reklamowa Millenium powierzona w ręce młokosa (nota bene niemalże dwa razy starszego ode mnie) z Internetu. Sukces „House of Cards”. Nie zmienia to jednak faktu, że platformy internetowe wciąż nie są traktowane jako media, są raczej głupotkami, czymś fajnym dla młodzieży (Tutaj apel do wszystkich prezenterów telewizji śniadaniowych. Jeśli czytacie ten tekst, błagam z całego serca: nie starajcie się być na czasie, jeśli naprawdę nie jesteście zainteresowani tematem. To po prostu nie ma sensu.), czymś, co generalnie należy uznać, choć nie do końca się to uznaje.
Jako młodziutka milenautka nie wyobrażam sobie świata bez Internetu, ba, ja nawet nie pamiętam świata bez Internetu. Dla mnie od zawsze była sieć i gazety, mogłam na bieżąco obserwować rozwój największych portali społecznościowych i przeróżnych platform. Być może dlatego tak łatwo jest mi odrzucić analogową telewizję, może dlatego standardowe dziennikarstwo już dawno straciło dla mnie znaczenie. Wiem, że przyszłe pokolenie (które mam przyjemność obserwować w swoim domu) nie zrezygnuje z dobrodziejstw cywilizacyjnych, że będą nastawione na szybką konsumpcję i wygodę, które zapewnia im właśnie Internet. Może dlatego warto zakopać topór wojenny, okazać skruchę i pokorę, przemyśleć, czy za pięćdziesiąt lat w naszych domach będą telewizory? Ale zanim odpowiesz na to pytanie, zastanów się nad jednym. Gdzie przeczytałeś mój tekst?

Maria Janiak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz